Jeden dzień z życia - nagrodzone prace
Przedstawiamy prace nagrodzone w konkursie literackim "Jeden dzień z życia" Jeden dzień z życia... kiedyś Marlena Kluk - Z truskawkami w tle Miałam szczęście. Trafiłam na wspaniały okres dla harcerzy naszego Hufca ZHP. Zawdzięczaliśmy to profesjonalnej kadrze instruktorskiej, zaangażowaniu nauczycieli, ale przede wszystkim drużynowym, uczniom szkół średnich. Takiego ducha wzbudzał w nas komendant Hufca, w stopniu pułkownika, który swoimi pomysłami zachęcał do zdrowej rywalizacji. Harcerstwem żyłam od kiedy pamiętam. Miałam to poniekąd w genach, co zresztą udało mi się przekazać córce. Jedną z akcji była wymiana zagraniczna między harcerzami, pionierami i skautami. Jedni przyjeżdżali do naszej bazy w Borach Tucholskich, my wyjeżdżaliśmy do nich. W roku, o którym wspomniałam, nasi harcerze spędzali wakacje na Półwyspie Skandynawskim w Larviku. W tej właśnie grupie znalazłam się ja i moi najlepsi drużynowi. Na taki awans trzeba było ciężko pracować przez cały rok. Teraz odbierali nagrodę – 2 tygodnie w Norwegii. I właśnie o takim jednym dniu chciałabym opowiedzieć. Było to w lipcu, gdzieś pod koniec naszego pobytu. Podczas porannego apelu, komendant oznajmił nam, że otrzymaliśmy propozycję pracy przy zbieraniu truskawek, a tym samym możliwość zarobku. Nie omieszkał przy tym oddać, żebyśmy pamiętali, kim jesteśmy i godnie reprezentowali kraj. Pozwolił jednak wyjść bez mundurów. Euforia zapanowała wśród harcerzy. Nie ukrywam, że i dorosła kadra ucieszyła się z takiej możliwości. U nas, w kraju, był to ciężki okres. Półki świeciły pustkami, a zresztą i nasze portfele były cienkie. Pełni zapału wsiadaliśmy do autokaru z nadzieją na łatwy zarobek. Jak okiem sięgnąć, same truskawki. Zaburczało mi w brzuchu. Przed nami trzy godziny pracy, drobiazg, a korony będą rzeczywistością. Chwyciliśmy za pojemniki i rozbiegliśmy się na wyznaczone miejsca. Zaczynała się kolejna harcerska przygoda. Wesoły śmiech i gwar jeszcze na długo rozbrzmiewał wśród harcerzy. Zerknęłam raz i drugi na rozbawioną gromadę i uśmiechnęłam się mimo woli. Co rusz ktoś ukradkiem rozglądał się i dyskretnie wkładał truskawkę do ust. Były naprawdę słodkie. A może nam się tylko tak wydawało, bo norweskie posiłki, bardzo skromne, nie zaspokajały głodu. Po godzinie pracy, kiedy odnosiłam kolejną kilogramową porcję, uderzyła mnie zdumiewająca cisza. Nikt nie śpiewał i nie rozmawiał. Nie słyszałam też śmiechu. Stałam z kubkiem, nagrzanej od słońca wody i śledziłam cały proces dokładnego ważenia i zapisywania. Kiedy przechodziłam obok jednej z młodszych harcerek, zobaczyłam, że siedzi na ziemi i płacze. Łzy spływały po rozgrzanych policzkach i ginęły w zagłębieniu szyi. Zanim podjęłam ponownie pracę, rozejrzałam się jeszcze raz po plantacji. Zatrzymałam wzrok na dwóch dorosłych instruktorach, najstarszych z naszej grupy. Jednym z nich był nasz komendant, jak zwykle, w wojskowym mundurze, drugim, jego rówieśnik, w harcerskim. W powrotnej drodze nikt nie śpiewał, nie mówił o ilości zebranych truskawek i nie przeliczał na korony. Ale młodość ma to do siebie, że szybko regeneruje siły. Po obiedzie, tak samo skromnym jak i śniadanie, na stole pozostał deser - miseczki z truskawkami. Wieczorem czekał nas galowy koncert, którym nasze drużyny miały podziękować mieszkańcom za zaproszenie. Z dumą patrzyłam na swoich harcerzy w biało-czerwonych chustach, którzy wyśpiewywali swoją radość życia, dumę z bycia Polakiem i harcerzem. A kiedy na koniec popłynęły słowa „gdyby rozłożyć chusty harcerskie, tam gdzie harcerski szlak, to zakwitłaby nam ziemia..., paletą wszystkich barw...”, a w górę pofrunęły różnokolorowe chusty, oklaskom nie było końca. Pomyślałam sobie wtedy, że truskawki i pot to nic, że warto jest dla takiej, jak ta chwila, żyć. Chociaż później, gdy płynęliśmy na wycieczkę do duńskiego miasteczka, mieszane uczucia wróciły. Znowu widziałam różnicę między naszą grupą, a Norwegami rozkoszującymi się zimnym napojem. Z tej złości poszłam do okrętowej kawiarenki i zamówiłam kawę, wiedząc, że mnie na nią nie stać. W powrotnej drodze, truskawkowy akcent powrócił. Na jednym z pokładów otwarty został sklep. Korony przydały się. Prawdę mówiąc i moje gorzkie rozważania, gdzieś rozpłynęły się wśród morskich fal, a wspomnienie truskawek i słonej kawy pozostało przygodą na harcerskim szlaku. Janina Kaczmarek - Kupujemy suknię do ślubu - „Córuchna, obudź się” – staram się, aby mój głos brzmiał cicho i delikatnie. Żal mi córki, której sen przerywam tak wcześnie rano. Widzę, że moje dziecko nie pieje z zachwytu, z trudem otwiera oczy i jęczy: „ A co? Rolnik jestem, krowy mi ryczą? Mamusiu, kocham cię, ale ... litości!”. Rozumiem ją, sama przed chwilą na dźwięk budzika miałam na końcu języka pewne niecenzuralne słowo, które wypowiedziane może przyniosłoby mi ulgę. Po chwili dociera chyba do jej zaspanej głowy myśl, że przecież na dziś zaplanowałyśmy wyjazd. To znaczy właściwie ja zaplanowałam, ale to ona powinna być nim szczególnie zainteresowana. Tak, tak, jedziemy do Włocławka rozejrzeć się i zorientować, co proponują sklepy z sukniami ślubnymi. Za kilka miesięcy ślub. No oczywiście, że nie mój, tylko córki i odpowiednia biała suknia byłaby na tę okazję bardzo wskazana. Zostawiam więc wygrzebujące się spod ciepłej kołdry moje kochane dziecko, a sama dziwnie podekscytowana zaczynam się krzątać w kuchni. Planuję dzisiejszy dzień, radując się myślą, że a nuż będziemy miały trochę szczęścia i przy okazji załatwienia sprawy z sukienką ślubną uda nam się kupić coś z artykułów spożywczych. Uświadamiam sobie, że owszem najważniejszy jest dziś ten pierwszy zakup, ale w nastrój podniecenia wprawiła mnie chyba perspektywa nakarmienia trzódki domowej czyli męża i dzieci. Typowa kura domowa – karcę się w myślach.
No, ale teraz szybkie śniadanko i w drogę. Docieramy na stację PKP, zajmujemy miejsca w pociągu i jedziemy. Kilka osób w przedziale z nudów ucina sobie pogawędkę i dzięki temu dowiadujemy się, że oni podobnie jak my również spędzą ten dzień w nader atrakcyjny sposób – na zakupach. Włocławek wita nas na szczęście niezłą pogodą, więc humor mnie nie opuszcza, a i córce udziela się mój nastrój. Maszerujemy ulicą od dworca prosto do centrum, tam gdzie z pewnością są sklepy. Przyjechałyśmy tu dziś przecież w konkretnym celu, nie - zwiedzać zabytki, tylko – na zakupy.
Rozglądamy się, nie jesteśmy u siebie, nie znamy dobrze miasta, więc nie wiemy, gdzie są sklepy spożywcze, gdzie szukać magazynów z sukniami. Postanawiamy iść jak owieczki czyli tam, dokąd kieruje się najwięcej ludzi. To była właściwa decyzja. Okazało się, że znalazłyśmy się przed sklepem mięsnym. Dobra nasza. Nie zastanawiając się ani chwili ustawiamy się na końcu długiej kolejki. Po upływie przeszło dwóch godzin wychodzimy z solidną porcją mięsa i wędlin. Niezły początek – cieszę się. W następnym sklepie trafiłyśmy na kisiele, budynie i koncentraty pomidorowe. Odstałyśmy swoje, to fakt, ale nasze torby wypełniły się kolejnymi zakupami. Jesteśmy coraz bardziej zadowolone, ale i zmęczone, zaczynają nas boleć nogi i plecy. Wkrótce uświadamiamy sobie, że każda z nas ma coś takiego jak pęcherz, w dodatku pełny oraz żołądek, w dodatku pusty, ale jak tu zrezygnować, gdy znów widzimy ustawiający się przed sklepem spożywczym ogonek.
- „Po ile dają, po ile?” - rozlegają się ze wszystkich stron nerwowe pytania. Ktoś stojący najbliżej lady, a więc najlepiej poinformowany, odpowiada życzliwie: „ Po 3 bomboniery, po 3 czekoladowe jaja i 10 czekolad”. Aha, więc tu dowieźli słodycze - domyślamy się, bo z końca kolejki przy naszym kurduplowatym wzroście nie widzimy zbyt wiele. Czekając na wspaniały moment, gdy w dłoniach poczuję dotyk i gładkość opakowania bombonierek, roztaczam przed córką wizję świątecznego stołu z talerzykiem pełnym pralinek na środku. Widząc jednak jej minę reflektuję się i zmieniam tę koncepcję. W tym momencie przypominam sobie o jej łakomstwie i uświadamiam, że mieszkając z nią pod jednym dachem będę zmuszona przyjechać tu przed świętami przynajmniej jeszcze ze trzy razy. Za to też ją kocham.
Wreszcie wychodzimy ze sklepu, z radości prawie nie odczuwając ciężaru zakupów. Ale radość radością, a grawitacja grawitacją. Ręce nam się z lekka wydłużyły, ale udajemy, że nam to nie przeszkadza, a nawet dodaje uroku. Nadrabiamy miną, a ja rzucam od niechcenia: „Och, co tam ręce. Może nikt nie zauważy, a zresztą pomyśl, jak się w domu ucieszą z tych czekolad”. Moja córka - biedactwo też stara się być dowcipna i rzuca żarcik, że suknia jeszcze nie mierzona, to rękawy nie będą zbyt krótkie, cha cha cha i hi hi hi, ale wkrótce pierwsza „pęka” i oznajmia, że dalej nie idzie. Siadamy na ławce na jakimś skwerku i zaczynamy się zastanawiać, co najpierw zjeść, żeby te torby straciły na wadze. Dochodzę do wniosku, że najcięższe jest mięso i koncentraty pomidorowe w słoikach. No, przecież nie będziemy jeść surowego mięcha na ławce włocławskiego skweru, na koncentrat również nie mamy ochoty. Szybko też pozbywam się myśli o zostawieniu części słoików na ławce. Nie, zbyt wiele wysiłku kosztowało nas ich zdobycie. W pewnej chwili wpadam na genialny pomysł i już po chwili nasze torby ustawione są na podłodze najbliższego kiosku „Ruchu”, a pani z okienka z gazetami życzliwie zgadza się nimi zaopiekować. Bez bagażu poczułam się tak lekka, jak gdybym miała oderwać się od podłoża. Odniosłam wrażenie, że córka też przez chwilę miała lekkie zachwianie równowagi z tego powodu. Trwało to na szczęście tylko kilkanaście sekund i już za moment obie maszerowałyśmy w miarę raźnym krokiem szukać sklepu z sukniami. Los jednak miał wobec nas inne plany, bo zauważyłyśmy z przerażeniem, że przed jakimś sklepem ustawia się kolejka. Spojrzałyśmy na siebie z trwogą w oczach, z których wyzierało nieme pytanie: Uciekamy stąd? Uciekamy – odpowiedziałyśmy sobie bezgłośnie i … karnie ustawiłyśmy się na końcu ogonka. Tym razem dość szybko zorientowałyśmy się, że to sklep AGD, a samochód dostawczy przyjechał z odkurzaczami. Ooo, na przyszłe gospodarstwo córki jak znalazł, a i mnie też się przyda nowy; stary już ledwo zipie, a jak odmówi posłuszeństwa, to klapa na całego. Gdzie i kiedy uda mi się kupić następny?...Chciałam podzielić się z moim dzieckiem tymi przemyśleniami, gdy poczułam lekkie stukanie w nogę w okolicy pięty. Domyśliłam się, że córka chce mnie dyskretnie o czymś poinformować. Spojrzałam na nią. Scenicznym szeptem, a może bardziej ruchem samych warg przestrzegła mnie, że nie mogę się do niej odzywać. O, dziecko, nie spodziewałam się po tobie takiego przejawu babskiego sprytu – pomyślałam z pewnym podziwem, a nawet wdzięcznością. Gdyby bowiem ekspedientka zorientowała się, że jesteśmy z tej samej rodziny, to nie mogłybyśmy kupić dwóch odkurzaczy. Któraś z nas na jeden rozkaz tej władczyni zmuszona byłaby opuścić miejsce w kolejce. Zresztą ekspedientka nie musiałaby brudzić sobie rąk i zniżać się do tej czarnej roboty, ochoczo wykonaliby to za nią kolejkowicze. Tak więc stałyśmy cicho jak obcy sobie ludzie do czasu, aż znalazłam się przy ladzie. I tu intelekt mnie lekko zawiódł. „Jeden odkurzacz poproszę!” - powiedziałam równie głośno, co głupio, bo przecież po pierwsze nic innego w sklepie nie było i wszyscy stali tam tylko po odkurzacze, a po drugie – no wiadomo, że nie proszę o dwa. Chyba na szczęście, (może z litości), nikt nie zwrócił na to uwagi i zakup się dokonał. Córka nie mogła sobie odmówić mściwej satysfakcji za te kilka kwadransów przymusowego milczenia i po wyjściu ze sklepu tuż za progiem, ale jeszcze w otwartych drzwiach odezwała się głośno : „No, chodźmy już, MAMO!” Znam ją, wiem, że zrobiła to celowo. Ścisnęłam mocno pudło z odkurzaczem i obejrzałam się trwożliwie kilka razy, ale ponieważ nikt nas nie gonił z zamiarem wyrwania nam zdobyczy, uznałam, że nie ma niebezpieczeństwa.
Tymczasem okazało się, iż czas nie przejął się faktem, że przyjechałyśmy aż z Kutna po suknię ślubną i kazał zegarowi wskazać godzinę 18. W takiej sytuacji nie pozostało nam nic innego, jak tylko wracać do domu. Odebrałyśmy z kiosku „Ruchu” nasze bagaże ( jedna z toreb stała się lżejsza o bombonierkę, którą z bólem serca, ale szczerze sprezentowałyśmy pani kioskarce z wdzięczności za przechowanie zakupów) i ruszyłyśmy na stację. Bigos w barze na dworcu miał dla nas - głodnych i zmęczonych - smak iście niebiański.
Tego dnia - co oczywiste – nie kupiłyśmy sukni ślubnej, córka nawet nie przymierzyła żadnej, ba, nie widziałyśmy ani jednej chociażby na wystawie! Ale wcale nas to nie zmartwiło. Cieszyłyśmy się z udanych zakupów, a szczególnie z odkurzaczy. W drodze powrotnej ustalałyśmy termin następnego przyjazdu do Włocławka.
- Tym razem tylko po suknię – zastrzegłam stanowczo.
- Pewnie, że tylko po suknię …- przytaknęła córka. - No, chyba, że do tego czasu czekolady się akurat skończą – sprecyzowała asekuracyjnie.
Elżbieta Olejnik - Przeżycia z lat 1980
Jeden dzień, ale jaki, który? Tyle było już ich w moim życiu, że wybór powinien być łatwy i prosty. Myśli kłębią mi się w głowie. Tak, to będzie ten niezapomniany dzień, który pamiętam ze szczegółami do dziś. Tego dnia zapomnieć się nie da i nie można! 13 grudnia 1981, niedziela. Jestem od kilku dni na kursie w Warszawie. Dziś mamy ostatnie spotkanie i wracamy do domu. Jesteśmy sporą grupą osób z różnych stron województwa. Niedzielny poranek przywitał nas mrozem i śniegiem. Budzi mnie bieganina za drzwiami, splątane, zdawkowe ludzkie głosy, nawoływania i płacz. Nagle do pokoju wbiega koleżanka z wypiekami na twarzy i wykrzykuje - w Polsce wprowadzono Stan Wojenny na obszarze całego kraju! Stan wojenny, co to znaczy, co to będzie, co mamy robić?! Nie znajduję też na razie odpowiedzi na te pytania, ale instynkt podpowiada mi, że muszę jak najprędzej opuścić miejsce i miasta, w którym jestem. Pierwsza myśl, mój dom i moje dwoje małych dzieci. Nie mam z nimi żadnego kontaktu, bo telefony zamilkły. Wokół narasta nerwowa atmosfera, panuje smutek, przygnębienie i pośpiech. Trzeba uciekać. Moje myśli nie nadążają za działaniami. Nie wiem co dzieje się w centrum Stolicy, jak wyglądają ulice, ale wkrótce zobaczę to na własne oczy. Pośpiesznie pakuję swoje rzeczy, żegnam się z koleżankami (każda idzie w swoją stronę) i wybiegam nerwowo do przystanku tramwajowego. Tej przerażającej atmosfery miasta, porannej ciszy, niewielu biegnących, wystraszonych ludzi, nie da się wymazać z pamięci. Po długim oczekiwaniu na zimnie, podjechał tramwaj. Wsiadam szybko, nie rozglądam się po nim, ale zauważam przy motorniczym żołnierza i milicjanta. Nie wiem co to znaczy, ale za chwile będzie mi to dane. Ruszamy, za oknem tramwaju niemal wymarłe ulice Warszawy. Wszędzie czołgi, samochody opancerzone, żołnierze stojący przy „koksownikach”, milicjanci legitymujący nielicznych przechodniów. Nagle żołnierz i milicjant z tramwaju zaczynają wolno i uważnie przechadzać się po nim. Rozglądają się, podglądają twarze ludzi, odnoszę wrażenie, że kogoś szukają. Siedzę wystraszona, ale jednocześnie uważna. Mój cel to dworzec „Śródmieście” skąd mam pociąg do Kutna, do domu i dzieci. Pospiesznie wbiegam na peron. Podobno pociągi nie będą kursować, a jeśli już, to nikt nie wie kiedy. Jestem załamana, głodna, zziębnięta, boję się, że mogę zostać tu na dłużej. Czy będę miała możliwość powrotu do domu? Pytanie jest zagadką, a rozwiązania nie znam. Lęk wśród ludzi jest powszechny i widoczny. Wszechobecni milicjanci spacerują po peronach, przyglądając się każdemu podejrzliwie. Ludzie stoją i rozmawiają cicho lub wcale. Obok mnie dwaj mężczyźni mówią o wojnie. Mijają godziny czekania i nareszcie komunikat. Pociąg do Kutna będzie, ale z przesiadkami. Jakimi i gdzie, nikt nie wie. Trudno, nie mam wyboru. Wsiadam, byle szybciej i bliżej do domu! Czuję, że opadam z fizycznych i psychicznych sił. Strach paraliżuje moje ciało. Cisza w pociągu jest przerażająca. Wszyscy siedzą zamyśleni, wystraszeni, tak jak i ja. Nagle do wagonu wchodzi żołnierz i milicjant. Postawa tych ludzi nie budzi wątpliwości. Ostrym tonem każą wszystkim wstać z miejsc, wyjąć dokumenty, trzymać je w rękach i czekać na sprawdzenie. Zaczynam płakać, nie mogę się opanować, wyglądam chyba na mocno podejrzaną. Człowiek stojący obok mnie szepcze, że chyba kogoś szukają. Sprawdzanie trwa kilka minut. Spojrzenia w twarze ludzi, porównywanie ich ze zdjęciami ciągną się w nieskończoność. Wyszli! Koniec tej potwornej kontroli. Jedziemy dalej w atmosferze „dzwoniącej” ciszy. Pociąg toczy się bardzo wolno, przystaje, znowu rusza, koszmar. Dojechaliśmy do Łowicza. Tu kończy się pierwsza część mojej podroży do domu. Kiedy będzie następna, nie wiem. Stoimy na pustym i zimnym dworcu. Czas wlecze się potęgowany strachem. Prędzej, moje dzieci czekają na mnie! Po godzinnym oczekiwaniu kontynuuję podróż do celu. Jestem coraz bliżej, coraz mniej doskwiera mi głód i zimno, boli mnie głowa, ale prawie niczego nie czuję, bo dom jest coraz bliżej. KUTNO. Wysiadam i jak szalona pędzę do taksówki. Nie ma żadnej, nikt nie przyjechał na postój. Nie mam się co zastanawiać, ruszam prawie biegiem w kierunku domu. Długą drogę od dworca do swojego mieszkania pokonuję nie myśląc o niczym, oprócz jak najszybszego dotarcia na miejsce. Po drodze mijają mnie jadące ulicą Grunwaldzką czołgi z żołnierzami. Już jestem przy bloku, szybki zgrzyt klucza w zamku. Wpadam do mieszkania. Moje dzieci są w domu, bezpieczne! Bezpieczne, ale przygaszone, nie śmieją się, przytulamy się mocno do siebie. Po dłuższej chwili zaczynają opowiadać mi o tym, że nie obejrzały ulubionego „Teleranka”, nie mogły wyjść na plac zabaw i żadne spotkanie z rówieśnikami nie doszło do skutku. Co za szczęście, że je widzę, że cała i zdrowa dotarłam na miejsce! Łzy płyną mi z oczu, dzieci nie rozumieją dlaczego płaczę, ale ja targana emocjami, daję im upust. Jestem szczęśliwa! Siadam z nimi i tłumaczę, że przez jakiś czas muszą na siebie bardzo uważać. Nie będą mogły same wychodzić z domu kiedy chcą. Nie bardzo rozumieją co się dzieje, ale na razie musi im to wystarczyć. Niedługo wszyscy doświadczymy tego, czym jest stan wojenny w PRL-u. Okaże się, że „czarna noc” życia w kolejkach po wszystko, widoczna i wszystko mogąca milicja będzie szarą codziennością. Moje (i nie tylko) dzieci też brały w tym udział. Zamiast bawić się, stały w kolejkach gdy rodzice pracowali. To mój jeden, niezapomniany dzień. Emocje jakie mi wtedy towarzyszyły były nie do zniesienia. Miłość do rodziny dodawała mi sił. Była ona dla mnie oazą szczęścia w tym ponurym czasie, a także nagrodą za wszystko czego doświadczałam. Jeden dzień z życia... teraz Henryk Liszkiewicz x x x
trochę już mam za sobą podróż na Capri doktorat z chemii trzeci samochód czwarte mieszkanie no i tę złotówkę którą dałem wczoraj bezdomnemu na dworcu
kto wie być może właśnie ona okaże się kiedyś najważniejsza Poprzednia
Następna
Pdf Drukuj
Powrót
Wypowiedz się
|
|